Janek Sowa

Z hasłem patriotyzm kojarzą mi się dwie anegdoty z podróży. Pierwsza to historia sprzed kilku lat. Wieczorem, na ulicy Limy, stolicy Peru, dosiadłem się do grupki artesanos, artysto-włóczęgo-sztukatoro-rzemieślników, którzy żyją ze sprzedaży bransoletek, kolczyków, wisiorków i innych ozdób ręcznego wyrobu. Paliliśmy blanty i piliśmy wino. Gdy powiedziałem im, że jestem z Polski, jeden z nich zapytał: „Ale nie wstydzisz się, że jesteś Polakiem, prawda?”. Druga historia wydarzyła się całkiem niedawno, w New Delhi. Gdy moja dziewczyna odpowiedziała facetowi, który zagadnął nas na ulicy nieśmiertelnym, hinduskim pytaniem „Wich country?”, że jesteśmy z Polski, tamten natychmiast odparł: „Aaa, Poland, very poor country”. Jeśli patriotyzm miałby oznaczać obronę narodowego honoru zawsze i za wszelką cenę, w tym szczególnie w konfrontacji z przedstawicielami odmiennych nacji, to nie jestem patriotą, bo obie sytuacja jedynie mnie rozbawiły.

Patriotyzm w takiej postaci, w jakiej znamy go ze współczesności i niedawnej przeszłości, to miłość do państwa narodowego, w którym na skutek niezbadanych wyroków loterii mejotycznej przyszło nam się akurat urodzić. Spośród dwóch elementów tworzących ten wszechobecny dziś na świecie byt – państwo narodowe – jeden, naród, nie wywołuje we mnie wielu pozytywnych skojarzeń, a co do drugiego również mam poważne wątpliwości. Naród – pojęcie oparte na mitycznej, primordialnej więzi pokrewieństwa i braterstwa – jest przede wszystkim narzędziem manipulacji i represji. Przy jego pomocy elita polityczna mobilizuje obywateli do poparcia projektów, z których korzyści czerpie głównie ona sama. Najbardziej wyraźnym tego przykładem jest nacjonalistyczna mobilizacja poparcia Amerykanów dla wojny w Iraku i „wojny z terrorem” w imię obrony interesu/bezpieczeństwa narodowego USA. Państwo – struktura władzy, która ukształtowała się i osiągnęła swoją szczytową formę w okresie „między Napoleonem a Hitlerem”, jak określa to antropolog Clifford Geertz – jest produktem historycznej ewolucji kapitalistycznej gospodarki. Główną racją jej powstania było zabezpieczenie procesu akumulacji kapitału. Służyły i służą do tego dwa niezbywalne instrumenty państwa: armia, obejmująca duże terytorium ciągłą i homogeniczną ochroną oraz prawo, którego egzekucja jest gwarantem dotrzymywania umów. Z punktu widzenia obywatela, zwłaszcza należącego do niższych klas społecznych, państwo było więc początkowo jedynie narzędziem kontroli i pacyfikacji. Z czasem jednak, a dokładnie pod koniec XIX wieku, przyniosło również coś dobrego dla obywateli: szereg praw indywidualnych i osłon socjalnych wprowadzonych najpierw przez Bismarcka w Niemczech, a potem Disreali’ego w Wielkiej Brytanii. Oczywiście motywem stojącym za tym ruchem nie był humanitaryzm państwa, ale obawa przed radykalnymi ideami społecznej rewolucji.

Obecnie oba filary państwa narodowego się chwieją. Naród rozsadzany jest od wewnątrz przez migracje i globalne sieci komunikacji, coraz bardziej uniemożliwiające oparcie wspólnoty politycznej na domniemanych więzach krwi lub pochodzenia. Państwo osłabiają nie znające żadnych granic siły globalnego kapitalizmu. Chociaż należy docenić prawa jednostek i zdobycze socjalne, których gwarantem jest państwo i starać się je zachować, po samym państwie narodowym jako takim nie warto moim zdaniem płakać. I to nawet nie z powodu jego wątpliwej jakości moralnej, ale ze względu na fakt, że najbardziej istotne problemy współczesności – takie jak międzynarodowy podział pracy i rosnące nierówności ekonomiczne między Północą a Południem, zmiany klimatyczne, groźba pandemii choroby, której nawet jeszcze nie znamy lub międzynarodowy terroryzm – nie dają się w żaden sposób rozwiązać w oparciu o państwo narodowe. W moim przekonaniu zaradzić im może jedynie jakaś postać globalnej, kosmopolitycznej demokracji (w jej autentycznym, źródłowym sensie, a nie demokracji przedstawicielskiej, która jest kryptooligarchiczną formą rządów elity nad masami).

„Trzeba wyobrazić sobie siebie poza narodem” – pisał Arjun Appadurai w pierwszym zdaniu eseju Patriotyzm i jego przyszłość. I to jest w mojej opinii zadanie dla patriotyzmu jutra. Zamiast krępować jednostki w pętach wyimaginowanej tradycji narodowej, dziedzictwa i tożsamości, które jak przekonują socjologowie i antropolodzy są raczej produktem kreacji oraz twórczej pracy wyobraźni niż „obiektywnymi faktami”, powinien uświadamiać globalne uwikłanie, jakie – czy tego chcemy czy nie – jest coraz bardziej udziałem każdego i każdej z nas. Przyszłość naszych postindustrialnych, ponowoczesnych społeczeństw, które Ulrich Beck nazywa „społeczeństwami ryzyka” i związana z ich kondycją chroniczna niepewność, może napawać lękiem, wobec którego stare, dobre i wypróbowane wzorce tożsamości narodowej i/lub religijnej wydają się bezpieczną ucieczką i pewnym schronieniem. To rozumowanie stoi za społeczno-polityczną strategią organizacji takich jak Liga Polskich Rodzin lub Al Queda. Jest to jednak schronienie pozorne. Zaszycie się w tym fantazmatycznym, wyimaginowamym mateczniku społecznej harmonii i sensu oddala nas tylko od rozwiązania jak najbardziej realnych problemów. Dlatego patriotyzm jutra nie tylko nie powinien skłaniać do zamykania się w popękanych i walących się murach państwa narodowego, ale musi mobilizować do ich aktywnego przezwyciężenia. W ich pozornie kojących objęciach, do których tęskni patriota dnia wczorajszego, nie czeka nas nic dobrego.

wróć

O ile nie zaznaczono inaczej, treść tej strony objęta jest licencją Creative Commons Attribution-Share Alike 2.5 License.